Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 2.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wdzięcznie przyjmuję, wierzajcie mi tylko,
Miecz włożyliście w szalonego rękę.
Walcząc w Irlandyi na mych hufców czele,
W Anglii potrafię czarną wzniecić burzę,
Posłać tysiące do nieba lub piekła.
Ta zawierucha nie wprzód się uciszy,
Aż na mej skroni królewska korona,
Niby jasnego słońca złoty promień,
Szalonych wichrów wściekłość ukołysze.
Już wykonawcę planów mych znalazłem:
Jan Cade z Ashfordu, zuchwały Kentyjczyk,
Wywoła rozruch, na pole wystąpi
Jak Jan Mortimer, prawy tronu dziedzic.
Już ja go dawniej w Irlandyi widziałem,
Jak się pasował z liczną Kernów bandą,
A nie ustąpił, aż od dzid mu uda
Jak skóra jeża stały się kolczaste.
Uratowany, jak Maurytańczyk
W górę podskoczył, jak tancerz dzwonkami,
Krwawych dzid lasem wesoło potrząsał.
Często w ubraniu kudłatego Kerna
W nieprzyjacielskie wciskał się obozy,
A niepoznany, przynosił z powrotem
Obrzydłych planów wszystkie tajemnice;
Ten dyabeł będzie mym tu namiestnikiem,
Bo twarzą, ruchem i głosem podobny
Do Mortimera dziś nieżyjącego.
To mi da możność ludu zbadać myśli
O prawach domu York do korony.
Jeśli go schwycą, wiem, że na torturach
Mimo boleści, nie wyrzeknie słowa,
Czyjem natchnieniem za oręż uchwycił;
Jeśli zwycięży, co bliższe jest prawdy,
Ja, z mą irlandzką przybywając armią,
Przez tego łotra siane zbiorę żniwo.
Z śmiercią Humphreya, a jest niedaleka,
Z strąceniem króla, na mnie kolej czeka.

(Wychodzi).