Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 10.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ażeby później dzieciom mym służyli.
Lecz wkrótce żona, z synów moich dumna,
Co dzień nagliła o powrót do domu,
I ach! zbyt prędko uległem jej woli.
Więc w Epidamnus siedliśmy na okręt;
Lecz już o milę od brzegu bałwany,
Zawsze posłuszne wiatrom rozdąsanym,
I żal i rozpacz w duszach nam zbudziły:
Za chwilę wszelka zagasła nadzieja.
Słabe światełko, co spadało z nieba,
Tylko straszniejszą dawało rękojmię,
Że lada chwila śmierć zajrzy nam w oczy.
Choć sam gotowy umrzeć bez szemrania,
Żony mej słysząc szlochania i krzyki,
Nieuniknionym losem przerażonej,
I słysząc płacze słodkich mych niemowląt,
Które kwiliły za przykładem matki,
Niebezpieczeństwa jeszcze nieświadome,
Myślałem, jakby śmierć naszą opóźnić,
Bo jakby ujść jej, nie było nadziei.
W łodzi szukali majtkowie ratunku,
Nam został okręt napół zatopiony.
Żona troskliwsza o młodsze niemowlę,
Wiąże je, płacząc, do drąga, co zwykle
Służy wśród burzy za maszt zapasowy,
A razem jedno z dwóch kupionych bliźniąt;
Równą usługę jam dwom drugim oddał.
Kiedy bolesną skończyliśmy pracę,
Z wlepionem okiem w skarby nam najdroższe,
Ja się i żona moja nieszczęśliwa,
Przywiązaliśmy do dwóch kończyn masztu.
Świszczące wichry i prądy nas niosły,
Jak się nam zdało, do brzegów korynckich.
Kiedy nakoniec z chmur wyjrzało słońce,
Mgły rozpędziło wiszące nad nami,
Siłą promieni swych ukołysało
Ryczące fale, ujrzeliśmy razem
Z dwóch stron płynące dwa ku nam okręty,