Przejdź do zawartości

Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzić powóz, lecz panna orzekła, że byle znalazła się na siodle, da sobie radę.
— Oparcie w jednem strzemieniu mi wystarczy. Jakoś stępa dojedziemy.
Murek wziął ją na ręce, by wsadzić na konia. Jej twarz znalazła się tuż przy jego twarzy. Spokojne orzechowe oczy przyglądały mu się jakby z zaciekawieniem. Miała niezbyt zdrową cerę. Zbliska widział nierówności skóry i zbyt wyraźne pory w okolicy nosa.
— Nie jestem zbyt ciężka? — zapytała.
Zaśmiał się:
— Pani?... Mógłbym się bawić panią, jak piłką.
Zaczął ją huśtać na rękach coraz wyżej, aż z obawy, by jej nie opuścił, przywarła doń mocniej. Wówczas musnął ustami jej policzek i szyję. Odsunęła się zlekka, ale nic nie powiedziała.
— Wciąż pani sprawiam przykrości, — westchnął. Chciał usłyszeć coś, co mógłby zrozmieć, jako zaprzeczenie.
Gdy już siedzieli na koniach, zapytała:
— Poco właściwie nosi pan brodę?
— Nie lubi pani tego?
— Wydaje mi się zawsze, iż ludzie z zarostem używają go jako maski dla ukrycia swego wyrazu twarzy. A pozatem to chyba niewygodne.
— Oczywiście. To też ja noszę zarost dla umartwienia.
— Eee, żartuje pan.
— Wcale nie — zapewniał, robiąc poważną minę, — ślubowałem sobie, że nie zgolę tej szczeciny, aż dopiero w dniu ślubu.
— Wobec tego życzę panu jaknajprędszego wstąpienia w związki małżeńskie.
Już otwierał usta, by powiedzieć, że to od niej zależy, gdy pohamował się. Byłoby to przedwczesne. Natomiast pokiwał głową: