Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tymczasem powróciła Amaryllis. Twarz jej ożywiał wyraz niezwykłego szczęścia, tego nadmiaru życia, tej niepohamowanej radości miłosnej, która u młodych dziewcząt wywołuje konieczną potrzebę ściskania i całowania kogokolwiek.
— Julianie!... Przebacz mi!... Zrobiłam ci przykrość... Przebacz mi, mój drogi!... Wiesz przecie, że cię kocham... kocham...
I nim chłopiec miał czas się zastanowić, odrzuciła tunikę i oplotła mu szyję obnażonemi, świeżemi rękoma. Julianowi od słodkiego lęku serce bić przestało: widział tuż przy sobie, blizko, jak nigdy dotychczas, parę dużych wilgotnych czarnych oczu, czuł upajającą woń ciała i silny uścisk jędrnej piersi dziewiczej, od którego zakręciła mu się w głowie. Przymknął oczy, uczuwając na ustach przeciągły pocałunek.
— Amaryllis! Gdzie jesteś, Amaryllis?
Był to głos Samioty. Julian z całej siły odtrącił od siebie dziewczynę i z sercem przepełnionem nienawiścią, oraz bólem, wołając: „Puść mnie, puść!” — wyrwał się z jej objęć i uciekł.
— Julianie! Julianie!
Nie słachając, wybiegł z domu i pędził winnicami i gajem cyprysowym aż do świątyni Afrodyty. Słyszał, jak go wołano, jak Diofana wesołym głosem oznajmiała, że placki z imbierem są gotowe, ale się nie odzywał. Zaczęto go szukać. Wtedy ukrył się śród krzaków wawrzynowych u stóp Erosa i czekał tam, dopóki mieszkańcy domku, przyzwyczajeni do jego dziwacznych kaprysów, nie przestali go szukać w mniemaniu, że wrócił do Macellum.
Ale skoro znowu zapanowała cisza, Julian wyszedł z ukrycia i spoglądał na świątynię bogini miłości, stojącą na wysokim, ze wszech stron odsłonionym pagórku. Białe