Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

marmury kolumn jońskich, przepojone słońcem, kąpały się miękko w ciemnym i ciepłym lazurze, który z rozkoszą otulał ten kamień zimny i jak śnieg biały.
Każdy róg frontonu wieńczyły akrotery z gryfami, których ostre zarysy z łapami, uzbrojonemi w wystające pazury, z rozwartym dziobem orlim i z łonem kobiecem, dumnie odrzynały się od błękitnego tła niebios.
Julian doszedł po stopniach do portyku, cicho pchnął niezamknięte drzwi bronzowe i wkroczył do wnętrza świątyni, do nawy świętej.
Owionął go chłód i cisza.
Zachodzące słońca świeciło jeszcze w górze na kapitelach, których misterne zwoje wyglądały niby loczki złote. Dół świątyni zalał już mrok. Z trójnoga ulatywała jeszcze woń palonej mirry.
Wsparty o mur, Julian wzniósł nieśmiało oczy, tłumiąc oddech w piersi.
Tak, to była Ona. Pod gołem niebem, w samym środku świątyni, w nagości swej bez sromu, niby tylko co z piany morskiej zrodzona, wznosiła się zimna, biała Afrodyta — Anadiomene. Bogini patrzała z uśmiechem na niebo i na morze, zachwycona ich urokiem, nie wiedząc jeszcze, że to jej własna piękność odbija się, jak w wieczystych zwierciadłach, w wodach i w błękicie. Żadna szata nie kaziła jej boskiego ciała, i tak stała niepokalana i naga, jak owo niebo bez chmur, które się wznosiło ponad jej głową.
Julian przypatrywał jej się chciwie, nie wiedząc, jak długo. Naraz uczuł, że dreszcz uwielbienia wstrząsa jego ciałem. I oto chłopiec w ciemnym habicie mniszym ugiął kolana przed Afrodytą, wzniósł ku niej twarz i przycisnął ręce do serca.
Potem, wciąż jeszcze zdala i nieśmiały, siadł u pod-