Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciele, niebezpiecznego, łyskającego nabiegłemi krwią oczyma.
Galopem przebiegł Julian ulice Antyochii, a w ślad za nim pięćdziesięciu legionistów. Przerażone tłumy pierzchały przed nimi. Kogoś stratowano, innego zaduszono, ale grzmot kopyt i brzęk broni zagłuszył krzyki. Wydostano się na pole. Dwie gadziny trwało to zawrotne cwałowanie; trzech legionistów padło z ochwaconymi rumakami.
Łuna stawała się coraz żywszą. Czuć było dym. Na pole i zakurzone chwasty padał odblask krwawy. Ze wszystkich stron dążyli ciekawi, jak ćmy do ognia. Byli to mieszkańcy sąsiednich wiosek i przedmieści Antyochii. Julian spostrzegał radość na twarzach i słyszał ją w głosach, jak gdyby wszyscy owi ludzie śpieszyli na świąteczną zabawę.
Wreszcie z pomiędzy gęstych kłębów dymu wyskoczyły ogniste języki nad czarną koronką wierzchołków gaju Dafny.
Cesarz wjechał w ustroń poświęconą, w której obecnie huczała ciżba. Wielu dowcipkowało i śmiało się głośno. Zgiełk panował w cichych alejach, od tylu lat opuszczonych. Tłuszcza profanowała gaj, łamała gałęzie starych wawrzynów, mąciła źródła, rozdeptywała delikatne, senne kwiaty. Konające narcyzy i lilie daremnie walczyły świeżą swą wonią z gorącym zaduchem pożogi i oddechem gawiedzi.
— Cud boski!... Cud boski! — radośnie szemrały tłumy.
— Sam widziałem, jak piorun spadł z nieba i zapalił dach...