Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Łżesz, nie tak było! Ziemia rozstąpiła się wewnątrz świątyni i wyrzuciła płomienie tuż pod bałwanem...
— Jeszczeby też!.. Po takiem bezeceństwie! Niepokoić relikwie święte!.. Myśleli, że im to ujdzie bezkarnie... Masz teraz swoją świątynię Apollina i wyrocznie źródeł Kastalskich! Dobrze ci tak! dobrze!..
Julian dojrzał w tłumie rozczochraną i półodzianą kobietę, która widocznie tylko co z łóżka wyskoczyła i teraz podziwiała ogień bezmyślnym śmiechem, tuląc dziecinę u piersi. Łzy błyszczały jeszcze na rzęsach niemowlęcia, uspokoiło się jednak i ssało chciwie śniadą, pełną pierś, cmokając i przyciskając ją jedną rączką, drugą zaś pulchniutką, z dołeczkami, wyciągało ku ogniu, jak gdyby chciało pochwycić cacko błyszczące.
Cesarz wstrzymał konia. Nie można było jechać dalej, ponieważ żar walił w twarz, jak z pieca. Legioniści czekali rozkazu. Julian zrozumiał, że świątynia jest stracona.
Był to wspaniały widok. Gmach płonął z góry do dołu, tworząc jeden olbrzymi stos; ściany, belki, krokwie, futryny zawalały się z trzaskiem, a miliony iskier wzlatywały ku niebu, które coraz się bardziej zniżało, złowieszcze i krwawe. Płomienie lizały obłoki, wiły się w uściskach wiatru, szeleszcząc, jak ciężkie zasłony.
Liście wawrzynowe, jak z bólu, kurczyły się i skręcały od gorąca. Wierzchołki cyprysów zajmowały się, jak olbrzymie czarne pochodnie, wydając dym biały, jakby ofiarny. Padały gęste krople żywicy, jak gdyby stuletnie drzewa, rówieśniki świątyni, opłakiwały boga złocistemi łzami. Julian dzikim wzrokiem przyglądał się pożarowi. Chciał wydać jakiś rozkaz legionistom, wyciągnął miecz z pochwy i wspiął rumaka, ale zdołał tylko z zaciśniętymi zębami w bezsilnej wściekłości wymówić: