Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Byli to przyjaciele filozofowie. Na ich czele kroczył Libaniusz, jeszcze bardziej napuszony i nadąsany, niż zazwyczaj.
— Czego żądacie? — chłodno zapytał Julian.
Libaniusz ukląkł, nie zmieniając aroganckiej miny.
— Pozwól mi wyjechać, Auguście! Nie mogę dłużej znosić życia na twym dworze. Cierpliwość moja wyczerpana. Dzień każdy przynosi niesłychane obelgi...
Mówił długo o jakichś podarunkach, o nagrodach pieniężnych, które go ominęły, o niewdzięczności, o swych zasługach, o wspaniałych panegirykach, w których wysławiał cesarza rzymskiego.
Julian, nie słuchając, patrzał ze znudzeniem i odrazą na słynnego mówcę i myślał w duchu:
— Jest-że to ów Libaniusz, którego mowami tak się zachwycałem w młodości? Jakaż nikczemność! Jakie samochwalstwo!
Następnie wszyscy filozofowie poczęli mówić jednocześnie. Sprzeczali się, krzyczeli, oskarżali wzajem o bezbożność, rozpustę, przekupstwo, przytaczając najniedorzeczniejsze plotki. Była to haniebna wojna domowa, nie mędrców już, lecz darmozjadów, wściekłych z otłuszczenia, gotowych rozszarpać się wzajem z pychy, zawziętości lub nudów.
Wreszcie cesarz wymówił zcicha jeden wyraz, który ich zmusił do opamiętania:
— Mistrze!
Zamilkli wszyscy, jak przestraszone stado srok gadatliwych.
— Mistrze! — powtórzył Julian z gorzką ironią w głosie — dosyć się was nasłuchałem. Pozwólcie mnie teraz opowiedzieć wam bajkę. Pewien król egipski miał oswojone małpy, które umiały wykonywać wojowniczy taniec