Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mowolny, i nigdy jęk najsłabszy ani skarga nie wydarły się z ust zaciśniętych.
Raz śród nocy słabym głosem wezwała Arsinoę, siedzącą u jej boku. Chora mówiła z trudnością. Nie otwierając oczu, zapytała:
— Dnieje?
— Nie, jeszcze noc, — odpowiedziała Arsinoe — ale niedaleko do rana.
— Nie, słyszę... Kto tu jeat? — mówiła Myrra jeszcze ciszej.
— To ja, Arsinoe.
Chora otworzyła nagle szeroko błyszczące swe oczy i wlepiła je w siostrę.
— Zdawało mi się... — rzekła Myrra z wysiłkiem — zdawało mi się, że to nie ty... że byłam sama.
Następnie bardzo wolno, z trudnością, ociężałym ruchem splotła swe przezroczyste dłonie z wyrazem bojaźni i błagania. Kąciki ust zadrżały, brwi ściągnęły się.
— Nie opuszczaj mnie! Gdy umrę, nie myśl, że mnie już więcej niema.
Arsinoe pochyliła się nad nią, ale Myrra była zbyt osłabiona i napróżno starała się ją pocałować. Wtedy Arsinoe przysunęła twarz do jej oczu, i dziewczyna zlekka długiemi rzęsami musnęła jej policzek. Była to ich zwyczajna pieszczota, jeszcze w dzieciństwie wymyślona przez Myrrę; zdawać się mogło, że nad policzkiem drżały wiotkie skrzydła motyla.
Ta pieszczota ostatnia przypomniała Arsinoi całe ich życie wspólne i całe przywiązanie. Padła na kolana i po raz pierwszy od lat wielu wybuchnęła niepowstrzymanym płaczem. Miała wrażenie, że jej serce we łzach się rozpływa.