Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I wpadłszy w zamyślenie, wyciągnął wykłówaczkę z drzewa pistacyowego, a na rozumnej, pełnej twarzy jego odmalował się niesmak i znużenie.

XIV

Zeszli aleją cyprysową na brzeg morza, na którem smuga światła księżycowego srebrzyła się aż do nieboskłonu. Słychać było fale, rozbijające się o kredowe wybrzeże. Stała tam półokrągła ławka. Ponad nią Artemida Łowczyni w krótkiej tunice, z półksiężycem we włosach, kołczanem na plecach i dwoma chartami u stóp, w świetle miesięcznem wyglądała jak żywa.
Usiedli.
Arsinoe wskazała Julianowi wzgórze Akropolu z zaledwie dostrzegalnemi kolumnami Partenonu, wznawiając rozmowę, którą już nieraz toczyli z sobą poprzednio.
— Patrz, jakie to piękne! I tybyś to wszystko zburzyć chciał. Julianie?
Milczał, spuściwszy oczy.
— Dużo myślałem o tem, coś mi ostatnim razem opowiadał o waszej pokorze — ciągnęła zcicha Arsinoe.
— Aleksander, syn Filipa, czyż był pokorny? A jednak, czy nie jest wspaniałymi piękny?
Julian milczał.
— A Brutus, Brutus, zabójca Juliusza Cezara! Gdyby Brutus podstawił był lewy policzek, gdy go uderzono w prawy, czy sądzisz, że byłby przez to wznioślejszy? A może wy, Galilejczycy, uważacie go za zbrodniarza? Dlaczego mi się chwilami wydaje, Julianie, że jesteś obłudnikiem i że te czarne szaty tobie nie przystały?