Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zechciejcie potrudzić się tam i poczekajcie za parawanem.
Wyszedł z feldjegrem, a Golicyn usiadł na wskazanem miejscu.
Wkrótce potem otworzyły się drzwi w drugim końcu sali i wszedł ktoś. Kto, poznać nie było można z poza parawanu, lecz po głosach zmiarkował Golicyn, że to dwie osoby.
Rozmawiali, chodząc, aż podeszli do stolika, przy którym zatrzymali się. Oni także nie widzieli Golicyna, on zaś słuchał, co mówią.
— Ja składałem zeznania, nie kierując się rozumem, a tylko w porywie wdzięczności serca dla jego cesarskiej mości dlatego wyznałem niejedno, czegoby drudzy nie powiedzieli.
Na chwilę głos zacichł, a potem Golicyn posłyszał znowu.
— Łatwo samemu zginąć wasza wielmożność, ale stać się przyczyną zguby drugich, męka nie do zniesienia.
Golicyn poznawał niby i nie poznawał. Czyj to głos? Wstał z krzesła, zbliżył się na palcach do brzegu parawanu i wyglądnął.
Rozmawiający stali do niego plecami zwróceni, jednego nie widział, lecz w drugim poznał Benkendorfa. Potem dostrzegł i drugiego, wierząc i nie wierząc własnym oczom.
— Bądźcie spokojni przyjacielu! Cesarz daruje wszystkim — odrzekł Benkendorf i wziąwszy pod rękę tamtego, przeszedł z nim tuż koło parawanu.
Golicyn zobaczył w przechodzie twarz drugiego człowieka. Spojrzeli sobie oko w oko. Był to Rylejew.