Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Opadł na krzesło i ciemno mu się zrobiło w oczach, jakby opłynęła go nagle bezdenna czarność, ziejąca z góry przez oszklony sufit.
— Proszę was — rzekł po chwili Lewaszew, zaglądając za parawan.
Golicyn wstał i wyszedł ze swej kryjówki, a z drugiego końca sali zbliżał się do niego cesarz.
Twarz zastygła, blada, jakby z marmuru wykuta, szła oto na niego, a Golicyn uprzytomnił sobie jak wtedy pod kartaczami na senackim placu, biegł z pistoletem w ręku, aby zabić zwierza.
Stanąwszy przy stoliku, cesarz zmierzył aresztanta oczyma od stóp do głów i wskazał palcem protokół spisany przez Lewaszewa, który trzymał w ręku.
— Co to? Coście tu nabredzili? Pytają was o fakta, a wy zbywacie sąd prawieniem niedorzeczności. »Przysięga nie od Boga«. A czy znane są wam mój panie nasze ustawy? czy wiecie że za to?
Tu przesunął ręką po szyi, znaczącym gestem.
Golicyn uśmiechnął się, co mu zrobić miał ten człowiek gorszego od grozy, jakiej przed chwilą doznał.
— Czego się uśmiechacie — spytał cesarz, chmurząc się.
— Dziwię się wasza cesarska mość! Należało mi grozić najpierw śmiercią, a potem torturą, wszak tortura gorsza jest od śmierci.
— Któż wam groził męką? — spytał cesarz.
— Jego wielmożność — odparł Golicyn, wskazując na Lewaszewa.
Mikołaj spojrzał na Lewaszewa, Lewaszew na Mikołaja, a Golicyn na obu.