Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dawno bardzo, pamiętam to, jak przez sen, bo byłam bardzo jeszcze maleńka, pływaliśmy łódką z tatusiem. Młyn u nas, w Czeremuszkach, pod samym prawie dworem, rzeka groblą zatamowana, woda cicha, gładka, jak lustro. Długośmy tak pływali, aż wieczór nadszedł, prawie że noc; a woda jeszcze cichsza, jeszcze gładsza, że zda się, wcale jej niema i po powietrzu pływamy. Na niebie duże, białe obłoki, widać przez nie gwiazdy, w dole to samo, także obłoki i gwiazdy. Niby dwa nieba, jedno w górze, drugie w dole, a my pośrodku. Straszno i pięknie. Tak pięknie... Ot, jak teraz my z tobą. Wiesz! to samo, to samo, powiedz, czy nie to?
— To, Marynko! to.
I oboje umilkli, bo słowa wyczerpały się, jak wąska kładka, rzucona nad przepaścią. Patrzyli na siebie bez słów, aż zjednoczył ich pocałunek.
Skoro on oprzytomniał, Marynka odeszła już od niego i stała przy oknie. Pytała go o coś, czego nie mógł zrozumieć, wreszcie pojął.
— A czy pamiętasz, jak wilją, czternastego, tyś mi powiedział, że idziesz na śmierć także i za mnie. Pytałam dlaczego także i za mnie, a tyś mi wtedy nie odpowiedział.
— Dlatego, że gdy za Rosyę, to i za ciebie, a czy ty zresztą sama wiesz, Marynko, kto ty?
— No kto?
On nic nie odrzekł, wpatrzony w nią. Cała biała na tle roziskrzonych na szybach szafirów, przeniknięta blaskiem miesięcznym, była mu razem bliska i daleka.
— No kto ja? — spytała znów i spuściła głowę pod jego wzrokiem, który zdawał się patrzeć nie na nią, a poprzez nią na jakąś drugą.