Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miał, że tym razem nie tylko pojęła, lecz i przyjęła za swoje, i nie opuści go w najgłębszej tajni ostatniej męki i nie odstąpi go przed ludzkim, ani nawet przed Boskim sądem.
Skoro skończył wreszcie, Marynka przysiadła przy nim na poręczy fotela i tak samo jak w czasie choroby, przysunęła twarz swą do jego twarzy. Siedzieli tak milcząc i patrzyli na postrzępione chmury obłoczne płynące po niebie. Księżyc krył się za nie to znów wyzierał, a w miarę tego kwiaty mrozu na oknie gasły to roziskrzały się błękitem szafirów.
— A pamiętasz Marynko jak mówiłaś, że ziemię kochać grzech, niebieskie tylko rzeczy miłować trzeba.
— Czy mówiłam? Nie! Nie pamiętam. Ach tak! poczekaj! to było wtedy gdyśmy jechali nocą dyliżansem. Dlaczegoś to tak zapamiętał.
— Bo widzisz, ojczyzna także ziemią, a czyi ojczyznę kochać grzech?
— Pocóż to? widocznie powiedziałam wtedy głupstwo.
— Nie! nie głupstwo, a tylko nie wszystko. Bo widzisz, wszystkiego o tem nikt z nas nie wie.
Mówił spokojnie, lecz Maryńka poczuła odrazu, że to dla niego najważniejsze. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.
— Nikt nie wie o czem? — spytała szeptem.
— O ziemi i niebie, jak ziemię i niebo razem kochać — odrzekł jej równie cicho.
— Razem! — powtórzyła w zamyśleniu!
— Tak jak ty mnie i Zofię razem kochasz.
Znowu umilkła, pogrążając się w głębszej jeszcze zadumie, a potem rzekła z takim wyrazem twarzy, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widział.