Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Portret jest?
— Jest.
— Pokaż!
Zdjął z szyi medalion a portretem Zofii Naryszkin. Ona długo wpatrywała się weń, milcząc, potem pocałowała miniaturę i rozpłakała się.
— Jaka ja zła! Jaka szkaradna dziewczyna — uśmiechała się przez łzy. — No, oczywiście, razem, razem obie kochać cię będziemy.
— A wiesz, Marynko! Tyś czytała przynajmniej różową książkę, a ja co? Wszyscy rozumni ludzie to najgorsi durnie! Uśmiechał się także przez łzy.
Teraz dopiero widział, że ona wszystko pojmuje, widzi na wskroś, wchodzi niejako sercem w serce. O tem, że zamierzał zabić ojca Zofii, cesarza Aleksandra, straszno było powiedzieć; chciał zataić, lecz nie mógł, przyznał się i do tego. Z początku nie wierzyła i dopytywała się, jakby nie rozumiejąc.
— Chciałeś zabić jej ojca? I ona wiedziała?
— Wiedziała.
— Nie! nie! dosyć! Nie trzeba mówić o tem. Nie mów, ja teraz nie zrozumiem, może potem.
Czasem wchodził ktoś do pokoju, przerywając im, lecz skoro tylko zostali sami ona nagliła go.
No! mów! mów! co dalej.
Skoro ściemniło się i zapalono świecę, przeszli do błękitnego pokoju, tego samego, gdzie stały krosna i gdzie powiedział, że ją kocha, żegnając ją przed 14 grudnia.
Tu nikt im już nie praeszkadzał.
Marynka usiadła w tem samem miejscu, co wtedy przed krosnami, na których rozpięty był jeszcze nieskończony haft wyobrażający białą pa-