Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtedy witała, podeszła do niego, objęła głowę rękoma i pocałowała w czoło.
— Jakiś ty głupiutki! Boże mój! żeś mi to dał takiego głuptaska — uśmiechnęła się, a on tak samo, jak w czasie choroby pomyślał, że jest małem dzieckiem, a ona duża weźmie go na ręce i nieść go będzie, jak matka dziecko.
Marynka wróciła do swego stolika i zaczęła znów cerować.
— No! A teraz raczcie powiedzieć, coście takiego nabroili, bo ja muszę wszystko wiedzieć.
— O czem tu mówić Marynko! polityka przenudna materya!
— Myślisz, że nie na mój rozum. To nic, mów! Może jakoś pojmę.
»Mówić z osiemnastoletnią dziewczyną o polityce, czyste utrapienie« — pomyślał Golicyn, w przekonaniu, że ona nie zrozumie.
I w samej rzeczy dopóki mówił z tem uczuciem, ona nie zawsze pojmowała i zadawała niekiedy tak dziecinne pytania, że urywał w pół zdania, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Widzisz, jaka ja niemądra — śmiała się. — U nas na balu w powiecie kawaler pewien spytał panny, co ona czyta; odpowiedziała: czytałam różową książkę, a moja siostra niebieską. Otóż ja taka sama jestem.
Lecz skoro opowiadać zaczął o Zofii Naryszkin, nachmurzyła się, a oczy jej błyszczały tak, że pomyślał: »Rozpłaczę się«.
— Ale ty ją jeszcze kochasz, jakby była żywą.
— Tak, jak żywą.
— I mnie razem.
— Tak, razem.