Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zbliżeniem się lud rozstępował się i zdejmował czapki.
— Co to? — spytał Golicyn.
— To wiozą nieboszczyków — odpowiedziano mu szeptem. — Daj im Bóg królestwo niebieskie, to przecież ludzie chrześcijańscy, a pod lód ich wrzucają jak psów.
Szeptali tak w dalszym ciągu ladzie stojący obok Golicyna, który dowiedział się w ten sposób, że policya zbierała przez całą noc trupy i zwoziła je nad rzekę, gdzie zrobiono wiele przerębli dla wrzucania zwłok. Topiono tak wszystkich, nie tylko umarłych bo znajdowali się wśród nich i żywi ciężko ranni. A nie było czasu na odróżnianie, bo polecono do rana oczyścić plac. Niektórych wrzucono tak niedbale, że sterczeli z lodu i przymarzali. Stada wron wietrząc żer, zbierały się i ważyły nad Newą, jak czarne chmury ze złowieszczem krakaniem, a prócz krakania tego dawał się słyszyć jakiś inny jeszcze potworniejszy zgrzyt, podobny do żelaznego szczęku.
— A to co? czy słyszycie? — spytał znowu Golicyn.
— A! to pranie i maglowanie — odpowiedział mu ktoś, bojaźliwym szeptem.
— Jakto pranie i maglowanie?
— A no! idź i sam zobacz.
Golicyn przecisnął się jeszcze trochę dalej i spiąwszy się na palcach zaglądnął tam skąd rozchodził się ów zgrzyt.
Tam na placu ludzie skrobali bruk żelaznymi zgrzebłami, oczyszczali go ze krwi zakrzepłej wraz ze śniegiem i posypywali białym, czystym, poczem wbijali go walcami, a na stopniach gan-