Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pułków, by je z sobą pociągnąć, lecz pułk zamiast to uczynić, pomaszerował prosto na plac, gdzie nie zastał nikogo. Skoro morska załoga przystąpiła do powstania, mogła wziąć z sobą artyleryę; działa przeciw działom rozstrzygnęłyby sprawę na rzecz powstańców; lecz armat nie było, bo ich nie zabrano. Lejb-grenadyerzy mogli zająć twierdzę, która górowała nad miastem i nad zimowym dworcem, mogli zagarnąć pałac, gdzie znajdował się senat, rada, obie cesarzowe i następca tronu. Mogli to zrobić i nie zrobili. Lecz nawet pomimo tych wszystkich błędów siły powstańców były znaczne; trzy tysiące wojska i dziesięćkroć tyle ludu, gotowego iść za nimi na pierwsze skinienie wodza, ale wodza nie było.
— Dajcie nam tylko broń, a wpół godziny zrobimy przewrót w całem mieście — wołano w tłumie.
— Strzelać będą, poco idziecie na śmierć — odganiali żołnierze cywilnych.
— Niech strzelają! Ginąć chcemy z wami — odpowiadali ludzie.
Gotowość działania, była u ludu, u wojska i u młodszych członków związku, lecz nie u starszych, bo ci nie chcieli działać, a tylko pragnęli cierpieć i umierać.
— Czy umiecie grać w poddawkę? — spytał Kachowski Golicyna.
— W jaką poddawkę?
— A no! Taka gra w warcaby, gdzie ten wygrywa, kto więcej daje sobie zabrać. To właśnie my robimy; poddajemy się my im, a oni nam, współubiegając się, kto kogo w głupocie prześcignie.
— Nie! To nie głupota!
— A cóż innego?