Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas jednak »biedny mały« przypomniał sobie jak sam niedawno zakomenderował: »Zostawić tu rotę wielkiego księcia« jakże go mieli drudzy tytułować, skoro sam się nie miał za cesarską mość.
— Najjaśniejszy panie! — poprawił się Suchozanet. — Wieczór nadchodzi, a w obecnem położeniu, ciemność mogłaby się stać zgubna; pozwólcie oczyścić plac kartaczami.
Cesarz nic nie odrzekł i powracał na dawne miejsce przy parkanie Izaaka. I znów miał przed sobą gładkie szare deski i ten straszny narożnik, podobny rusztowaniu. Znów ten sam gwizd kul przelatujących nad głową z szyderczym jakby chichotem, gwizd rzemieni co świszczą lecz nie smagają.
Wpierw tłum dzielił się na dwie gromady, z których jedna sprzyjała carowi, druga buntownikom, teraz obie części zlały się w jedno, a w ciemnościach wzrastających ludzie tłoczyli się i naciskali wierzchowca cesarskiego.
— Tłum zaczyna napierać, raczcie odjechać wasza cesarska mość — doradzał ktoś ze świty.
— Bądźcie tak dobrzy moi ludzie i rozejdźcie się. Wracajcie do domu, cesarz was o to prosi — perswadował Benkendorf.
— Do mnie będą strzelać, a mogą was trafić — rzekł cesarz.
— Patrzcie, jaki się miękki zrobił — dał się słyszeć głos w tłumie.
— Teraz, kiedy was przycisnęło, to się przychlebiacie, a potem gotowiście naszego brata w kozi róg zapędzić.
— Nie pójdziemy stąd. Ginąć będsiemy z nimi.
Twarze stawały się złe, stojący dotąd bez czapek, zaczęli nakrywać głowy.