Strona:Czerwony kogut.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   261   —

rozsiedli się na ładnej łączce, inni znów rozsypali się po lesie, napełniając go śmiechem i śpiewami. Wszyscy ci miejscy ludzie, w poszukiwaniu rozmaitości i wypoczynku zebrani w lesie, byli jak z bajki wyjęci: piękne, strojnie ubrane kobiety migały między drzewami, jak rozkwitłe kwiaty w ogródku; małe, miłe dzieci przyciągały oczy i serce, jak obraz Rafaela. Patrząc na nie, zdawało się, że niema na świecie biedy i łez, nieszczęścia i głodu, a jeżeli jest, to nie tu, ale tam, daleko za lasem, skąd głos nie dochodzi. Patrząc na nie, chciałem choć na chwilę zapomnieć o swojej chorobie i o tem, co się dzieje za lasem; chciałem wierzyć, że tu nigdzie nie ujrzę najmniejszego cienia nieszczęścia...
Nagle zajęczał w uszach niezwykły, nigdy niesłyszany głos. Zajęczał jako skarga starości, echo nieszczęścia. Tak jęczeć mógł tylko ktoś bardzo stary i bardzo nieszczęśliwy.
Zwróciłem się, zdziwiony: patrzyłem i czekałem...
Z za domu wyszła stara, wysoka kobieta. Szła prosto na mnie, w spierając się kijaszkiem i jęcząc. Szybko odwróciłem od niej głowę. Ale poczułem, że ona już przy mnie stoi, straszne swe oczy topiąc we mnie. Nie wytrzymałem i zwróciłem się ku niej. Ujrzałem te