Strona:Czerwony kogut.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   260   —

Nie wiem, czy odczuwa kto tak zapach sosen, jak suchotnik. Może tylko jeden oracz, po ciężkiej codziennej pracy kładąc się spać, czuje tak samo.
Chociaż zabrałem z sobą książkę do czytania, rzuciłem ją jednak na ziemię, rozciągnąłem się, jak małe dziecko, i rozkoszowałem się, oddychając tem powietrzem. Brała mię ochota zagarnąć całe to pachnące powietrze w dłoń i jednym zamachem wtłoczyć je w pierś rozwartą, nasycić głodne, za tem powietrzem stęsknione płuca. Ale byłem słaby, nie miałem mocy...
Leżałem na wznak i piłem to powietrze, piłem. Oczyma błądziłem po wierzchołkach drzew; patrzyłem, jak »z sosny na sosnę wiewiórka skacze«, słuchałem, jak niewidzialne ptaszęta wśród gałęzi pokrzykują na różne głosy. I zrobiło mi się tak dobrze, tak spokojnie. Chociaż nie mogłem używać nóg, nie mogłem chodzić po górkach, biegać po dolinach, krzyczeć i śpiewać, jak to umie człowiek, gdy wchodzi do lasu — jednak byłem wdzięczny Stworzycielowi za to, że jeszcze miałem zdrowe oczy i uszy. Przecie są tacy, co i tego nie mają...
Z letniska zebrali się naokoło mnie ładnie ubrani mężczyźni i kobiety, młodzież i dzieci — wszyscy weseli i szczęśliwi. Jedni