Strona:Czerwony kogut.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   262   —

jej oczy. Nie, to nie oczy. To dwa błędne, martwe punkty. Dwie zgasłe gwiazdy. Tylko te gwiazdy jeszcze widziały i patrzyły wprost na mnie...
— Czego chcecie? — zapytałem głucho, wstrząsnąwszy się cały.
Nic nie odpowiedziała: może nie słyszała, a może nie zrozumiała. Tylko patrzyła, utkwiwszy we mnie swe błędne oczy.
Nie wiedziałem, co robić: nieprzyjemnie i wstyd mi było. Portmonetki z sobą nie miałem: nie wiedziałem, czy ona uboga. Znalazłem w kieszeni dwa grosze i, powstawszy, wcisnąłem kobiecie w rękę. Nie poczuła... Dwugroszniak upadł na ziemię, a ona, ani razu nie mrugnąwszy, patrzyła na mnie.
W piersi poczułem chłodny ból. Nie wiedziałem, gdzie się podziać...
Niespodzianie kobieta zwróciła się w drugą stronę i ujrzała na łące ludzi. Zajęczała, a jej usta zaczęły ruszać się.
Usłyszałem, jak ciężko a cicho przemówiła:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
Nagle znów utkwiła we mnie spojrzenie i spytała:
— Czy nie wiesz pan, gdzie mój Piotruś?...
Stała tak chwilę... Potem, jak gdyby nie