Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/83

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Wreszcie nadeszła chwila najwyższego triumfu. W chwili, gdy lis się odwrócił, ciąłem go tak silnie ztyłu, jak swego czasu adjutanta cara rosyjskiego. Rozleciał się na dwie połowy — głowa w jedną stronę, a ogon w drugą. Obejrzałem się i podniosłem skrwawiony pałasz w górę. Przez chwilę stałem u szczytu. Wspaniale.
    Jakże chętnie byłbym poczekał, aby przyjąć życzenia tych wspaniałomyślnych przeciwników. Widziałem ich z pięćdziesięciu, a wszyscy powiewali chustkami i wydawali okrzyki, zapału pełne.
    To nie taka flegmatyczna rasa ci Anglicy, jak powszechnie mówią. Dzielny czyn na wojnie lub w jakimś sporcie zawsze rozpali ich serca.
    Stary strzelec znajdował się najbliżej mnie, a widziałem na własne oczy, jak bardzo był zachwycony sceną, która się co dopiero rozegrała. Był jak piorunem rażony, usta miał szeroko otwarte, a ręce z rozwartemi szeroko palcami trzymał w górze. Przez chwilę odczuwałem potrzebę podjechania do niego i uściskania go, panowie.
    Głos obowiązku przyprowadził mnie jednak do rozsądku, gdyż ci Anglicy, mimo wszelkiego braterstwa, które istnieje między sportowcami, byliby mnie z pewnością wzięli do niewoli. Po mojej misji nie było się już czego spodziewać, zrobiłem, co mogłem.
    W niezbyt wielkiem oddaleniu widziałem szańce obozu Masseny, gdyż szczęśliwym trafem polowanie zawiodło nas w te strony. Odwróciłem się od zabitego lisa, pozdrowiłem wszystkich pałaszem i pognałem dalej.
    Ale nie chcieli mnie tak łatwo wypuścić, ci eleganccy myśliwi na lisy. Teraz ja stałem się lisem i rozpoczęła się na nowo gonitwa po równinie.
    Dopiero w chwili, gdy zacząłem jechać ku obo-