Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/27

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — Stań na boku, bracie — rzekł stary, który przewodniczył. — Rzecz jest postanowiona, a teraz mamy sądzić następną.
    — Na miłość Boga, bądźcie litościwi! — zawołał młodzieniec.
    — Byliśmy już litościwi — odparł stary. — Śmierć byłaby najłagodniejszą karą za takie przestępstwo. Bądź odważny i pozwól sprawiedliwości dążyć swoją drogą.
    Z boleścią padł młodzieniec na krzesło.
    Nie miałem jednak czasu zastanowić się nad przyczyną żałości młodzieńca, gdyż jedenastu jego kolegów zwróciło już na mnie swe surowe oczy. Wybiła moja ostatnia godzina.
    — Pan jesteś pułkownikiem Gerardem? — dał się słyszeć straszny głos starego.
    — Ja nim jestem!
    — Adjutant rozbójnika, który się nazywa generałem Suchet, który znowu zastępuje tego arcyrozbójnika Bonapartego?
    Już miałem mu powiedzieć, że jest arcyłotrem i arcykłamcą, ale, panowie, są w życiu człowieka chwile, w których się trzeba bronić, i są takie, w których siedzieć trzeba cicho, jak mysz pod miotłą.
    Odpowiedziałem więc tylko:
    — Jestem honorowym żołnierzem, słuchałem dawanych mi rozkazów i spełniałem swoje obowiązki.
    Staremu uderzyła krew do głowy, a ślepia zaświeciły mu się, jak dwa węgle.
    — Złodziejami jesteście i mordercami, jeden w drugiego! — zawołał. — Czego tutaj chcecie?! Jesteście Francuzami. Dlaczego nie pozostaliście we Francji? Czy prosiliśmy was może, abyście przybyli do Wenecji? Jakiem prawem znajdujecie się tutaj? Gdzie są nasze obrazy? Gdzie są konie z św. Marka?