Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O zmierzchu powstał lekki wiatr, który wzmagał się z każdą godziną, aż wreszcie zmienił się w straszny orkan, huczący nad morzem. Z okna nie mogłem dostrzec ani jednej gwiazdy, gdyż niebo pokrywały ciężkie, czarne chmury, a lał także deszcz jak z cebra.
Wychyliłem się, aby podsłuchać kroki szyldwacha, ale na nic się to nie przydało, gdyż silna burza tłumiła wszelkie odgłosy.
To ostatnie odkrycie było mi bardzo na rękę, gdyż skoro nie mogłem widzieć żołnierza, ani słyszeć jego kroków, nie było bardzo prawdopodobnem, aby on mnie spostrzegł. Czekałem też z wielką niecierpliwością, dopóki inspektor nie dokończy swego zwykłego spaceru po kurytarzach.
Jeszcze jedno spojrzenie w ciemną noc; nic się nie poruszało. Warty pochowały się najwidoczniej wskutek deszczu pod jakiś wysoki mur — czułem. iż zbliża się chwila ucieczki. Usunąłem czem prędzej sztabę żelazną, i poleciłem memu towarzyszowi, aby przełaził.
— Po panu, pułkowniku — rzekł.
— Nie chcesz pan wyjść pierwszy?
— Pokaż mi pan raczej drogę.
— No, to chodź pan za mną, ale ostrożnie, o ile panu życie miłe!
Słyszałem, jak mu zęby szczękały, i pytałem się sam siebie, czy kiedykolwiek jaki mężczyzna miał w podobnem położeniu takiego towarzysza.
Pochwyciłem sztabę, wszedłem na stołek, i głową i ramionami przedostałem się przez okno. Wysunąłem się już dość daleko, gdy w tem artylerzysta pochwycił mnie za kolana i zaczął wrzeszczeć na całe gardło:
— Pomocy! Pomocy! Jeniec chce uciekać!