Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obawiałem się każdej chwili, iż dozorca zbada sztabę żelazną w oknie, albo też iż straż spostrzeże wysuniętą cegłę, której z zewnątrz nie mogłem dobrze oprawić tak, jak to uczyniłem z wewnątrz.
Mój towarzysz siedział tymczasem pogrążony w zadumie na łóżku, spoglądał na mnie od czasu do czasu zukosa, obgryzając paznokcie, jak ktoś, który ma ciężkie zmartwienie.
— Odwagi, przyjacielu — pocieszałem go, klepiąc po ramieniu. — Będziesz pan miał zpowrotem swoje armaty, nim miesiąc dobiegnie końca!
— Wszystko to bardzo ładne — brzmiała jego odpowiedź — ale dokąd pan chcesz uciekać, gdy się znajdziemy na wolności?
— Na wybrzeże. Ja wracam natychmiast do mego pułku. Dzielnemu człowiekowi udaje się wszystko.
Roześmiał się szyderczo, i rzekł:
— Najprawdopodobniej zawrzemy znajomość z dziurami o całe piętro niżej, albo może z którym ze starych okrętów w Plymouth.
— Prawdziwy żołnierz nie obawia się niczego, tylko tchórz widzi wszędzie i wietrzy niebezpieczeństwo.
Słowa moje napędziły mu do twarzy wszystką krew z serca, a ja cieszyłem się z tego, widziałem bowiem, że nie zamarło w nim jeszcze uczucie honoru.
Ręką sięgnął po dzban z wodą, jakby mi go chciał rzucić na głowę — ale nie. Wzruszył tylko ramionami, zmarszczył brwi ponuro, i siadł zpowrotem w milczeniu na łóżku.
A gdy go widziałem tak skulonego, zadałem sobie mimowoli pytanie, czy nie wyrządzam artylerji niedźwiedziej przysługi wracając jej takiego osobnika.
Nigdy w życiu żadna noc nie wlokła się dla mnie tak powoli, jak ta właśnie.