Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ah, panowie, jakże mam opisać, co się wtedy ze mną działo?!
Naturalnie przejrzałem natychmiast plan tego nędznego stworzenia. Poco miał nadstawiać karku i przełazić przez mury, skoro miał pewność, iż Anglicy dobrowolnie go puszczą, gdy takiemu ważnemu jeńcowi jak ja, przeszkodzi w ucieczce?
Jako tchórza i milczka poznałem go już oddawna, ale w tej chwili dopiero poznałem całą podłotę jego charakteru. No tak, ktoś, kto przez całe swoje życie miał do czynienia tylko z ludźmi honoru, nie mógł czegoś podobnego przypuszczać.
Cymbał ten nie wiedział i nie przeczuwał tego, że sam znajdował się w daleko większem niebezpieczeństwie, niż ja.
Wróciłem w ciemności, pochwyciłem go za gardło i wyrżnąłem go dwa razy sztabą żelazną. Najpierw zawył głośno, jak pies, któremu ktoś nastąpił na łapę, a potem z jękiem padł na ziemię.
Siadłem na łóżku i czekałem, co mnie za kara spotka. Mijały jednak minuty i nie było nic słychać, jak tylko chrapliwe jęki tego nędznego człeka, leżącego u mych stóp.
Czyżby jego wołania nie usłyszano, z powodu silnego wycia wichru?
Słaba ta nadzieja zmieniała się powoli w pewność, gdyż ani na kurytarzu, ani na podwórzu nie słychać było żadnego alarmu. Otarłem zimny pot z czoła, i zacząłem na nowo kuć plany.
Jedno było pewnem: ten nędznik musiał umrzeć, aby mnie wypadkiem nie zdradził. Nie miałem jednak odwagi zapalenia światła, lecz macałem po ciemku, aż wreszcie ręka moja dotknęła się czegoś wilgotnego. To musiła być jego głowa!
Już podniosłem sztabę — ale panowie, coś we mnie przemówiło, i zatrzymało moją rękę.