Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/18

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    na kupa ludzi. Rozumiem daleko lepiej po włosku, niż mówić umiem, to też pojąłem doskonale, o czem mówią.
    — Przecie go nie zabiłeś, Matteo?
    — A cóżby to szkodziło, gdybym był tak uczynił?
    — Na Boga, byłbyś musiał odpowiadać za to przed trybunałem!
    — Przecież chcą go zabić, prawda?
    — To prawda, ale przecież nie jest naszą rzeczą psuć komuś interes!
    — Bądźcie spokojni, żyje. Umarli nie gryzą, a ja poczułem doskonale jego zębiska na mojej ręce, gdy mu zarzucałem worek na głowę.
    — Ależ on leży bardzo spokojnie.
    — Otwórzcie worek, to się najlepiej przekonacie, czy jeszcze żyje.
    Rozluźniono sznur i zdjęto ze mnie worek. Leżałem z zamkniętemi oczyma nieruchomo na ziemi.
    — Dla Boga, Matteo, skręciłeś mu kark!
    — Ale gdzie tam! Omdlał tylko. Lepiej dla niego, gdy już nie wróci do przytomności.
    Czułem, że się ktoś dobiera do mnie.
    — Matteo ma słuszność — odezwał się jakiś głos. — Serce wali mu jak młotem. Dajcie mu spokój, zaraz przyjdzie do siebie.
    Przeczekałem jeszcze chwilę, a potem odważyłem się unieść powieki.
    Z początku nie mogłem widzieć nic, gdyż za długo pozostawałem w ciemnościach, a w obecnem miejscu mego pobytu było też dość ciemno. Wkrótce jednak przekonałem się, iż miałem nad sobą jakieś sklepienie, przyozdobione wyobrażeniami bogów i bogiń.
    Nie mogła to być więc jaskinia łotrów, zawleczono mnie raczej do jakichś podziemi weneckiego pałacu.