Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/19

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    A potem powoli i ukradkiem rzuciłem okiem na drabów, stojących dokoła mnie. Zauważyłem mego gondoljera, brunatnego draba, a dalej małego, wątłego człowieka, który miał rozkazującą minę i trzymał w ręku pęk kluczy, a wreszcie dwóch wysokich, młodych lokajów w liberji. Z ich rozmowy wniosłem, iż ten z kluczami był dozorcą, któremu podlegali wszyscy inni.
    Było ich zatem czterech, ale tego słabeusza nie można było liczyć. Gdybym był miał broń przy sobie, śmiałbym się serdecznie z takich przeciwników, ale w walce na pięści nie miałem żadnych szans z jednym, a cóż dopiero z czterema! Musiałem się zatem zdać na głowę, a nie na pięść.
    Rozejrzałem się za jakiemś wyjściem i niespostrzeżenie poruszyłem głową; aczkolwiek uczyniłem to bardzo ostrożnie, to przecież ruch ten spostrzeżono.
    — Chodź pan! Obudź się pan! Obudź się pan! — zawołał klucznik.
    — Wstawaj, mały Francuziku! — mruknął gondoljer. — Marsz! Wstawaj! — a do tego drugiego wezwania dodał bardzo bolesne kopnięcie nogą.
    Jeszcze nigdy żaden człowiek nie wypełnił tak szybko rozkazu, jak go wówczas wypełniłem, panowie! W jednej chwili zerwałem się na obie nogi i zacząłem uciekać wtył. Pędzili za mną, jak psy gończe za lisem; skręciłem na lewo w jakiś korytarz, potem jeszcze raz na lewo i znalazłem się znowu w tem samem miejscu, skąd się wyrwałem.
    Już mnie chwytali prawie, nie miałem czasu do namysłu, wbiegłem na schody, ale schodziło właśnie dwóch mężczyzn naprzeciwko mnie, zawróciłem i rzuciłem się ku drzwiom, przez które mnie przetransportowano, ale nie mogłem odsunąć ciężkich zasuw.