Strona:Ciernistym szlakiem.pdf/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to, jacyś spóźnieni goście? odezwał się zdziwiony. Muszę wyjść do nich. Dobranoc.
— Boże, Boże, zmiłuj się nad nami! szepnęła drżącemi usty pani Krasnodębska.
Do uszu jej doleciał odgłos ciężkich kroków w sieni, otwieranie drzwi dalszych, coś jakby brzęk pałaszy, a potem cisza zupełna. Sięgnęła po dzwonek na stoliku, ale na jego dźwięk nikt się nie zjawił. Czekała więc pewna, że syn pośpieszy objaśnić ją o tem, co zaszło. Jakoż po chwili rozległy się w przyległym pokoju przyśpieszone kroki jakby paru osób, lecz we drzwiach stanął sam tylko Krasnodębski. Był blady, usta mu drżały, wzrokiem smutnym objął pokój, a potem matkę, która do niego ręce wyciągnęła, wołając:
— Chodź, powiedz mi, kto do nas przyjechał.
— Później się dowiesz, mateczko, tymczasem pożegnać cię muszę, da Bóg, nie na długo.
— Jakto! wyjeżdżasz? W tę noc świętą wyjeżdżasz nie do kościoła! co się stało?
Okrzyk bólu i rozpaczy wydobył się z piersi nieszczęśliwej matki. We drzwiach pokoju spostrzegła stojącego żandarma i — zrozumiała wszystko!...
— Synu, dziecko moje, nie porzucaj mnie!
— Uspokój się, mamo, powrócę, nie mają mi nic do zarzucenia...
Chwyciła go w ramiona, usiłując zatrzymać, ale on łagodnie z objęć się jej wysunął, a słysząc ode drzwi niecierpliwe słowa, naglące do pośpiechu, obsypał pocałunkami twarz jej i ręce.
— Bądź zdrowa, mamo, uściśnij odemnie dzieci. Niech was Bóg ma w swej opiece.