Strona:Ciernistym szlakiem.pdf/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeciągnąć i — gdyby dobrze poszło — w karnawale mógłby już wprowadzić pod swój dach ukochaną przez się kobietę. Tak, nie krył tego przed sobą, że mu się bardzo podobała, a że ją widział szlachetną i dobrze myślącą, sądził, iż matce da w niej córkę o jakiej nieraz marzyła, a dzieciom pożądaną opiekunkę i matkę.
Janinka spała spokojnie, obok przez ścianę była na zawołanie służąca, oddalił się więc do swego pokoju na dole. Nie zdążył jeszcze światła zapalić, gdy w ogrodzie rozległo się hukanie sowy. Podszedł do okna, otworzył je i czekał. Z gęstwiny drzew wynurzyła się jakaś postać i cicho, do ziemi przychylona, podpełzła do okna.
— Kto tam? spytał szeptem Krasnodębski.
— To ja, Waszczuk, o poratowanie proszę.
— Mówcie, czego chcecie.
— We wsi naszej dwoje dzieci przybyło, u mnie i u sąsiada, trzeba je ochrzcić, póki się strażnicy nie dowiedzą. Stary Maciej śmierci się spodziewa, o spowiedź prosi, ze dwoje chorych jeszczeby się znalazło.
— Za dużo naraz, no, ale zobaczymy, poproszę księdza proboszcza. Jutro o północy we młynie tylko pojedyńczo, z największą ostrożnością... brzegiem lasu i krzakami nad rzeką.
— Niech wam Bóg miłościwy zapłaci, wielmożny dziedzicu.
Postać bez szelestu prawie od okna się odsunęła. Krasnodębski patrzył i nasłuchiwał. Upłynęła dłuższa chwila, cisza zupełna panowała. Upewniony, że wieśniak wydostał się szczęśliwie z ogrodu, przez nikogo niedostrzeżony, zamknął okno, z gorącem westchnieniem: