ponuro było na ziemi ojczystej, zmagającej się ze strasznym tyranem... ale po nocy następuje dzień... Oby on nadszedł jak najprędzej!...
Północ już była gdy Krasnodębski dojeżdżał do swojej siedziby. Deszcz z wiatrem smagał niemiłosiernie, koń brnął po błocie, ciemność i pustka zewsząd go ogarniała. Nie zwracał na to uwagi, było mu jakoś miło i ciepło. Puścił koniowi wodze, a sam w myślach pogrążony, odtwarzał w duszy obraz Krystyny i ważył każde jej słowo. Nie krył tego przed sobą, że silne na nim sprawiła wrażenie, nietyle powabem swych wdzięków, co widoczną z całego jej zachowania i każdego wyrażenia, pięknością duszy. Nie znalazł u żadnej z panien w okolicy tego właśnie, co najbardziej cenił, co w nim czci uczucie budziło. Rad był ze zbliżenia i marzył, obojętny na wszystko inne w tej chwili, aż rżenie konia obudziło go z zadumy. Wjechał w aleję do dworu prowadzącą. W domu już wszyscy spali, na górze tylko w jednem oknie słabe błyskało światełko.
— Tak późno, a matka jeszcze nie śpi i czuwa... zawsze się czegoś niepotrzebnie obawia, myślał z pewnem niezadowoleniem.
Oddał konia stróżowi, by go do stajni zaprowadził, a sam, zrzuciwszy burkę, podążył na górę.
— Że też mama jeszcze nie śpi! zawołał z wyrzutem, gdy do niego wyszła na powitanie. Jakżeż można tak o swem zdrowiu nie pamiętać.
— Janinka jakaś chora, ma silną gorączkę, muszę przy niej czuwać.