Strona:Bruno Winawer - R. H. Inżynier.pdf/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

HEYST. Trzymam mecenasa za słowo. Co u licha — czyżbym się pomylił tu nic niema (świdruje rozpaczliwie).
DORDOŃSKI (śmieje się ironicznie). Doszedł pan do tego wniosku. Panie ja wstaję i idę.
HEYST (rewolwer). Chwileczka. Czyżby stara Leokadja pod koniec życia zapadła na delirium tremens? Tym kobietom nigdy ufać nie można. Zaraz — raz, dwa, trzy, cztery.
DORDOŃSKI. Chy, pan już znów wędruje na ukos, no sam pan przecie widzi, że pan ma bzika. Eee.
HEYST (w mgnieniu oka jest przy nim, okręca go kilka razy dookoła osi, sadza go lekkiem pchnięciem na krześle). Mecenas zmusza mnie, w tych ponurych czasach do jakichś farsowych wybryków. Ja pana zwiążę.
DORDOŃSKI. Czem?
HEYST. Tem. (Chwyta palto mecenasa, które wciąż jeszcze leży w salonie na fotelu — owija Dordońskiego, zapina guziki z tyłu za poręczą tak, że biedak skrępowany jest jak dziecko w poduszce). Dziwne! Ludzie mnie zmuszają do szaleństw jakby im na tem zależało, co to ma za sens.
DORDOŃSKI. To ma ten sens, że pan jest warjat, nikt pana do niczego nie zmusza. Proszę mnie natychmiast stąd puścić.

(GABRJELA)

DORDOŃSKI. Chwała Bogu, nareście jest ktoś.
GABRJELA (jest tym razem uśmiechnięta i uprzejma). Proszę panów na obiadek, zupka na stole.