Jedną z szop zajmował kamieniarz i miał widocznie szczególne prawa i przywileje, bo niektóre z jego nagrobków stały nawet pod innemi murami i w bramie. W głębi czworoboku — w oficynie poprzecznej — były jakieś warsztaty ślusarskie. Coś tam zgrzytało i skrzeczało okropnie.
Mec dojrzał w jednem z okien siny płomyk palnika bunsenowskiego i wiedziony instynktem ruszył w tę stronę. Przy wejściu do brudnej i ciemnej sieni znów trafił na szyld, tym razem trochę odmienny:
Oddział Naukowy.
Pan Józef nie mógł się zdecydować na ostateczną nazwę swego przedsiębiorstwa. Zmieniał firmę co chwila.
W warsztatach towarzystwa „Vox-Motor“ umorusany, duży, rudo-biały kot wałęsał się między szpulami drutu, staremi słuchawkami telefonicznemi i częściami odbiorników radjowych. Kocura irytował prawdopodobnie zgrzyt pilnika, bo nie mógł sobie znaleźć miejsca. Siadał na lampkach Philipsa i na detektorach kryształkowych, ale wciąż miauczał i wygiąwszy grzbiet prychał niecierpliwie na palnik Bunsena.