Strona:Bruno Winawer - Dług honorowy.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie za chwilę wezwą do bridge’a, a z doktorem Pechem niema żartów — zatrzymuję pana! Będzie pan pracował w naszem laboratorjum badawczem. Pensji jeszcze nie oznaczyłem, ale walizkę pana już sprowadziłem z tego ponurego pensjonatu. Nie wróci pan na Lutherstrasse. Sakwojaż pański tam stoi, w przyległym pokoju.
Mec podparł się ręką, usiadł na kanapie.
— Czy pan wie, z kim pan mówi, panie dyrektorze? Ja jestem stary, zniszczony, wyranżerowany gruchot. Belfer. Wykolejeniec. Chybione, zapite, obmierzłe indywiduum. Od piętnastu lat nie trzymałem w tych rękach subtelniejszego przyrządu fizycznego. Pan mnie chce wpuścić do laboratorjum? Mnie? To zupełnie tak, jakby pan wysyłał na olimpjadę zgrzybiałego starca dlatego, że ów artretyk zamłodu był atletą. Ja wam fabrykę wysadzę w powietrze, ja was do ruiny doprowadzę, ja wam zniszczę Berlin N. O. i Buenos-Aires, ja wam z ziemią zrównam Frankfurt i Turyn, ja was narażę na miljonowe straty...
— Dobrze! Ryzykujemy! Zatem — załatwione? Starym zwyczajem proszę o rękę. Shake-hand i abgemacht? Co? Zgoda?
— Zaraz! Zaraz! Co ja tam będę robił? Belfer w laboratorjum fabrycznem? Niesłychane! Pan mi chce wyświadczyć przysługę, ale jałmużna jest za duża!