Strona:Bruno Winawer - Dług honorowy.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Daverroes... Przystojny, śniady, smukły, zgrabny, jak dawniej, tylko oczy zapadły głębiej, włosy siwieją i twarz nabrała jakiegoś wyrazu... Casanova z fluksją? Jon Juan u dentysty? I to biedne palto wiatrem podszyte.
— Cuda się dzieją! — wykrztusił wreszcie Mec. — Pan? Odrazu mi się zdawało, że tam jakaś postać znajoma siedzi przy stoliku sąsiednim. Ale ja w ostatnich czasach miewam różne przywidzenia, kłaniam się czasem zupełnie obcym ludziom... Hm... Daverroes! Wie pan... Że wielkiej karjery pan w życiu nie zrobi, tegośmy się wszyscy spodziewali. Nie widziałem jeszcze takiego niedołęgi w laboratorjum doświadczalnem. Wszyscyśmy panu przepowiadali smutny koniec. Przecież pan nam wtedy o mało całej pracowni z dymem nie puścił.
— Prawda! Święta prawda! — wołał Daverroes. — Byłem zakałą zakładu naukowego. Niech pan doktór nie przeczy. Zakałą i hańbą. I parszywą owcą!
— Dobrze, że pan to nareszcie sam zrozumiał. Po tylu latach, ale lepiej późno... Niech mnie pan odprowadzi do domu.
— Ależ oczywiście! Jedziemy autem?
— Nie. Koleją podziemną. W drodze pogadamy. Wal pan naprzód. Co za historja?! Daverroes!