Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jest... — wykrztusił ośmielony jego tonem komisarz. — Czy mam go kazać tu przenieść?
— Nie, skądże! — zdziwił się mister Dawid. — A zresztą... ma pan słuszność... Proszę go kazać zanieść do jego pokoju w lewem skrzydle.
Późno wieczorem, po raz pierwszy od roku, mister Dawid stanął na progu pokoju bratanka. Bratanek leżał na kanapie z odrzuconą wtył głową, i z kącików ust dwiema cienkiemi nitkami na kosztowny dywan sączyła się krew.
Mister Dawid Lingslay widział od tego czasu wiele twarzy, żywych i martwych, ale ta jedna pozostała na zawsze, w nienaturalnem powiększeniu, przybita na obwieszonej setkami gracików ścianie pamięci.
Rozumiał wszystko: robotnicy burzą się, idą otwartą piersią naprzeciw salwom policji. Nie widział w tem żadnego bohaterstwa. Cóż w tem dziwnego, że nędzarze zazdroszczą bogactw bogatym. Wystarczy podwyższyć zarobki, a wrócą potulni do pracy. Nie miał dla nich nawet nienawiści, poprostu gardził nimi.
Aż oto tu urywały się wszystkie przesłanki logiczne. Bratanek mistera Dawida Lingslaya, przyszły spadkobierca jego trzydziestu fabryk, prowadzący na splądrowanie przeznaczonych dla niego w przyszłości bogactw obdarty, drapieżny tłum... To nie mogło pomieścić się w głowie mistera Dawida, i myśl jego, przyzwyczajana do poruszania się we wszystkich szerokościach społecznych, jak we własnym gabinecie, uderzała się o to łbem, niby o nieprzebyty mur.
Znowu szerokim strumieniem popłynęły cyfry, lecz nie zmyły, nie zatarły nigdy bladej twarzy z kosmykami kasztanowatych włosów i dwiema nitkami krwi w bolesnych kącikach warg. Bratanek Arczi, pochowany na cmentarzu w New Yorku, w rodzinnym grobowcu Lingslayów, kpił sobie wyraźnie z kosztownych marmurowych płyt, prowadząc dalej swą przerwaną robotę. Z tłumu osaczonych demonstrantów, z depeszy o nowym strajku, ze szpalty porannej