Taki rozdział towarzystwa nikomu z nas nie był do smaku, tem-bardziéj, że nie rozumieliśmy dla czego Sieczka, pierwszy pomiędzy przewodnikami, nie nastaje na nas abyśmy poszli drogą przez niego obraną, jeśli ją uznał za właściwą, albo téż, jeśli nie jest jéj pewny, to dla czego od nas się odłączył. Nawiało to kilka chmurek na atmosferę naszéj wesołości.
A tymczasem deszcz zaczyna coraz bardziéj dokuczać. Już przemoczył nam zupełnie odzież — a przed nami w dolinach leżą płachty śniegu. Wchodzimy na nie mając wodę w butach i mokre okłady na całém ciele. Zimny powiew obejmuje ciało, dłonie i stopy kostnieją. Ale wznosimy się raźnie po stromych spadkach śniegu, lub po spiętrzonych obok złomach granitu i natężoną pracą przeciwdziałamy zimnu. Nie zadługo się to skończy, za godzinę będziemy na północnéj stronie poniżej śniegów. Biegnąc aż się spocimy, ani śladu skutków zimna nie będzie.
Ale doprawdy niedarmo góra, po któréj zboczach stąpamy, nazywa się szczytem lodowym. Po tych kilku płachtach śniegu zajmujących głębsze miejsca, płachtach pospolitych w łonie Tatr, wyłania się przed nami, z prawéj strony, ogromne, bezbrzeżne pole śniegowe.
Było ono równe, bardzo połogie, podobne do arkusza papiéru nawpół rozwartego. Z początku uderzył mnie tylko jego ogrom, bom jeszcze tak wielkiego śniegu w Tatrach nie widział i wcale nie przypuszczałem aby istniał. Ale więcéj uderzyła mnie drobna na pozór okoliczność, że na wstępie do niego zatrzymał się profesor a górali obok niego nie było.
— Oho! nie znają drogi, poszli jéj szukać pomyślałem.
Nie przestraszyło mnie to jednak bynajmniéj, bo i na poprzednich wycieczkach nieraz drogi szukaliśmy.
Siadamy na zmarzłych kamieniach, ogrzewamy się i pokrzepiamy wódką. Ale prędzéj przyszło zimno niż odeszło znużenie. Pijemy znowu wódkę i po kilku minutach znowu czujemy, że zimno jest od niéj silniejszém.
Zaczyna być nie bardzo przyjemnie. Fizyognomie zachmurzają się.
To jeden to drugi staje i tupie o kamienie zbolałemi nogami lub gwałtownie kijem śnieg dziurawi. Ale to mało pomaga! Zimno!....
Zaczynamy biedz po śniegu, nie oddalając się z miejsca, jedynie tylko dla utrzymania ciepła. Trwa to dziesięć minut... i kwadrans... i pół godziny, a przewodników nie ma.
Biegając tracimy na próżno siłę — czy nam jéj potém niezabraknie?
Strona:Bronisław Rejchman - Wśród białéj nocy.djvu/8
Wygląd
Ta strona została przepisana.