Przejdź do zawartości

Strona:Bronisław Rejchman - Wśród białéj nocy.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy się już wszyscy ocknęli, rozpoczęła się narada co robić. Rozważniejsi twierdzili, że należy jeszcze jednę dobę przebyć w kolébie, bo puszczać się w drogę podczas deszczu nie przyjemnie i nie warto, gdyż nic nie widać.
— A, dziękuję rzekłem. A cóż tu mamy lepszego? Siedząc bezczynnie, przemarzniemy, bo przecież niepodobna przez dzień cały leżeć pod kołdrami i paltami, przytém zmokniemy, bo coraz więcéj kropel spada ze stropu, i coraz większy strumyk spływa pod naszą pościel. Wolę już zmoknąć chodząc, przynajmniéj nie zziębniemy i nie zanudzimy się na śmierć.
Towarzysze starsi jakoś protestowali przeciwko temu zdaniu, ale wiatr i deszcz po kilku godzinach zmiękczył ich przekonanie i postanowiliśmy jednomyślnie ruszyć skoro tylko deszcz ustanie. Spodziewaliśmy się, że nastąpi dłuższa przerwa, która nam pozwoli przedostać się przez mur kamienny na stronę północną. Tam choćby deszcz znowu zaczął padać, i choćby nas porządnie zmoczył, to jednak w kilka godzin dopadlibyśmy do karczmy w Jaworzynie, gdzie na turystów czeka gościnna karczma z czystemi i miękkiemi łóżkami.
Rzecz dziwna, że nikt nie pomyślał o mgle. A może i starsi pomyśleli, ale sądzili, że się koło południa rozpierzchnie. Ale mnie ani przez myśl nie przeszło, że mgła może nam stawić jakąś przeszkodę przed przejściem na drugą stronę. Jednakże powinienem był o tém wiedziéć, gdyż straszne o niéj rzeczy czytałem u Goszczyńskiego i Eliasza. Goszczyński np. mówi, że w Tatrach, szczególniéj na Krywaniu, mgły bywają tak gęste, że się własnych nóg nie widzi. Będąc wtedy wśród przepaści, trzeba usiąść i czekać, niekiedy kilkadziesiąt godzin, dopóki mgła nie minie. Szczęśliwy, kto ma wtedy zapas żywności!
Możebym pomyślał o mgle, gdybyśmy mieli zamiar iść na szczyt lodowy. Ale plan był taki, że przejdziemy najbliższą i najłatwiejszą drogą na drugę stronę, — chyba że się nagle wypogodzi; w takim tylko razie mieliśmy wyskoczyć na wierzchołek.
Szliśmy weseli bez żadnéj troski, jak gdyby nie było głazów ogromnych po których trzeba przeskakiwać, i jak gbyby ich śliskość nie dawała nam się we znaki. Wkrótce deszcz zaczął lać na nowo. Po godzinie drogi towarzystwo podzieliło się: pp. P. prowadzeni przez Sieczkę poszli na prawo, ku Pięciu-Stawom węgierskim, reszta zaś towarzystwa na lewo. Nasi przewodnicy Tatar i Roj zaczęli wołać na Sieczkę, aby się ku nam zwrócił, Sieczka odpowiedział coś czego nie dosłyszałem i poszedł swoją drogą.