Po kolacyi długotrwałéj jak uczty cezarów rzymskich, rozłożyliśmy się w kolébie promienisto, w ten sposób, że nogi nasze były skierowane ku środkowi koła, którego okrąg stanowił obwód koléby. U nóg zostało jeszcze nieco miejsca. Zajęli je dwaj górale. Usiedli w kuczki, położyli skrzyżowane ręce na kolanach oparli na nich głowy i zasnęli. Wyglądali oni jak dwa sfinksy, chroniące wejścia do lochu zajętego przez sześć mumij w ciemne płaszcze owiniętych. U wejścia grał nam do snu stary góral Sabała, w towarzystwie dwóch młodszych. Różnokolorowe błyski ogniska oświecały ich twarze, na których jakiś dziwny, filozoficzno-marzycielski spokój był rozlany. Wreszcie smyczki im z rąk wypadły, głowy się pochyliły i u wejścia mieliśmy trzech nowych nieruchomych sfinksów potokami drżącego i mieniącego się światła oblanych.
Nie mogłem zasnąć. Czy to że wiatr zimny muskał mnie ciągle po twarzy, czy téż że oryginalny obraz otoczenia w magiczném oświetleniu ekscytował moje nerwy, dość, że przez całą prawie noc nie spałem. Pod tym względem towarzyszem moim był profesor i Sabała.
Sabała jest oryginalnym i jedynym zapewne zabytkiem dawnych czasów, dawnego trybu życia w Tatrach. Młodość spędził na strzelaniu kóz i wybieraniu świstaków, przygrywając wtedy gdy nie chodził lub nie strzelał. A i teraz czyni prawie to samo, i jeśli mniéj poluje to za to więcéj grywa. Pomimo swych siedemdziesięciu kilku lat i słabego wzroku strzelby nie rzuca. I słusznie, bo nie dawniéj jak w zeszłym roku zabił szkodnika niedźwiedzia, za którego otrzymał w Liptowie nagrodę. Nie porzuca téż dawniejszego trybu życia. Nawet będąc w domu, w Zakopanem, nie sypia pod dachem lecz pod gołem niebem przy ognisku. Zaśnie na pół godziny lub na godzinę, a potém już się budzi, dokłada powoli drew do ogniska, poprawia, i wpatrzony w ogień, milcząc, godzinami czeka na przebudzenie się młodszych towarzyszy, aby, chwyciwszy za gęśl rozweselać im umysł lub wprawiać w zadumę.
Sabała wkrótce przetarł oczy i znikł za skałą. Zasnąłem. Gdym się obudził Sabała ciągnął wielką gałęź kosodrzewiny i położył na wielki stos. Widocznie na téj czynności strawił czas przed wschodem słońca, o zmroku porannym.
W nocy deszcz padał, ale nie bardzo gęsto. Wiatr tylko był dokuczliwy. Nad ranem tak się wzmógł, że pędził cały dym i skry ogniska na nasze twarze, i ani spać, ani nawet siedziéć pod skałą nie pozwolił. Była to okoliczność bardzo nieprzyjemna. Zgasić ogień, to za zimno będzie w kolébie, gdyż nad ranem termometr spadł na 1 stopień; wyjść z niéj — także źle, bo i zimno i dżdżysto.
Strona:Bronisław Rejchman - Wśród białéj nocy.djvu/6
Wygląd
Ta strona została przepisana.