Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go białą jak płótno twarz i źrenice, które zdawały się przenikać przez nią i patrzeć w nieskończoność!
A jeszcze przed chwilą mogła go sądzić kategorjami zwykłych przeciętnych ludzi, jeszcze przed chwilą ważyła się wogóle sądzić! Z tem większą wyrazistością odczuła teraz olbrzymią przestrzeń, jaka oddziela ją od Pawła.
Zawsze od pierwszego spojrzenia oceniała go przecie najwyżej. Jeżeli teraz zwątpiła, jeżeli we własnych myślach obraziła go, ściągając do codzienności, mierząc jego postępki miarą zwykłych ludzi, tem większą uczuła skruchę i jej nicość wobec winy, jaką popełniła.
Na poręczy krzesła oparta była jego ręka, silna, zwarta, pokryta węzłami żył. Pochyliła się, oplotła ją mocno palcami i przywarła do niej ustami w pocałunku niemal bałwochwalczym.
Gdy po chwili podniosła nań oczy, był już spokojny, a na jego uśmiechniętej twarzy nie znać było ani śladu podniecenia. Łagodnie uwolnił dłoń z jej rąk. Spojrzał na zegarek, którego wskazówki zbliżały się do dwunastej i powiedział:
— Już późno, a ty jutro wcześnie jedziesz do fabryki. Idź spać.
Pocałował ją w rękę, zgasił papierosa i stanął przy kontakcie, czekając aż wyjdzie, by zgasić światło.
— Dobranoc — powiedziała cicho.
Znalazłszy się w swoim pokoju nie zapalała światła.
Usiadła w kącie sofy, usiłując zebrać myśli. Teraz dopiero przypomniały się jej słowa Pawła. Gdy je słyszała wypowiadane tym przejmującym głosem, którego każdy dźwięk pozostanie w jej pamięci, nie rozumiała ich treści. Mówił o woli zwycięstwa, o prawie do walki, o władzy, jaką daje poznanie człowieka i mechaniki jego ustroju psychicznego, mówił o nieograniczonym zasięgu swych pragnień, o wielkiej grze...