Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Już samochód czeka, proszę pana — zwróciła się do Krzysztofa.
— Dziękuję pani — odpowiedział zmęczonym głosem i wstał.
— Wróci pan na opatrunek?
— Tak. Tymczasem, Pawle, mógłbyś się zdrzemnąć. Lekarz zalecił jak najwięcej snu. Zbyt długo rozmawialiśmy, to cię musiało zmęczyć.
Paweł obrzucił badawczem spojrzeniem mizerne rysy i zeszczuploną sylwetkę:
— Ty sam potrzebujesz wypoczynku — wyciągnął rękę.
Dłoń Krzysztofa była gładka i tak niewątpliwie kobieca, że jeszcze raz się zdumiał, jak mógł tak długo nie orjentować się w tej tajemnicy.
— Dowidzenia, Krzysztofie.
Przytrzymał rękę i puścił ją dopiero wówczas, gdy na jego twarzy spostrzegł niepokój.
— Dowidzenia — cicho odpowiedział Krzysztof i wyszedł swoim szybkim elastycznym krokiem, krokiem, w którym każdy uważniejszy obserwator oddawna poznałby krok kobiecy.
Paweł przymknął powieki i postarał się wyobrazić sobie Krzysztofa w długiej sukni. Ponieważ jednak fantazja mu nie dopisała, odezwał się do pielęgniarki:
— Mój stryjeczny brat często mnie odwiedza?
— Odwiedza? — zdziwiła się.
— No tak, pytam, czy podczas mojej choroby często tu bywał?
— Ależ proszę pana, pan Dalcz był tu przez cały czas, od samego początku.
— Jakto przez cały czas?
— No tak. Trzeba go było wprost siłą wyprawiać na te kilka godzin snu. Przez pierwsze cztery doby nie odstąpił od pańskiego łóżka na jeden krok. Sama mówiłam, że poco ja w takim razie jestem potrzebna? Ledwie wyskoczył do jadalni przekąsić, już był zpowrotem. Nawet doktorowi skarżyłam się, a doktór po-