Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kłamiesz — cicho odpowiedział Paweł.
— Nie kłamię. Gdybyś zginął, zginęłoby moje nieszczęście.
— Nieprawda. Krzysztofie, mówisz nieprawdę. Zaraz ci to udowodnię. Kiedyście mnie znaleźli tam na ulicy Dworskiej, myślałeś, że już nie żyję. Nie byłem nieprzytomny. Słyszałem wszystko, co się wokół mnie działo, słyszałem też krzyk... Każdy dźwięk tego krzyku do dziś dnia mam w uszach. Był to krzyk rozpaczy. Był to twój krzyk.
— Leżałeś w kałuży krwi... Człowiek, każdy człowiek leżący w kałuży krwi...
— Nie — przerwał Paweł — pamiętam także i słowa, których wówczas nie mogłeś opanować, które prawdopodobnie zapomniałeś. Ale ja je pamiętam. To nawet bardzo niedyskretnie udawać trupa i podsłuchiwać. Ale, kto wie, może cena, jaką za to zapłaciłem, wcale nie była za wysoka?...
— Jakież to były słowa? — drżącym głosem zapytał Krzysztof.
— To były słowa, jakich nigdy od nikogo nie słyszałem, jakich nawet nie chciałbym słyszeć od... nikogo... Zaklinałeś mnie, bym żył, zapewniałeś, że mnie kochasz...
Krzysztof opuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach.
— Tak — ciągnął Paweł — to był twój głos, głos, który odkrył mi twoją tajemnicę... Jakże mogłem nie poznać cię wcześniej!... Teraz wprost wytłumaczyć tego sobie nie umiem. Trzeba było aż takiego wstrząsu, bym potrafił oddzielić twój kobiecy głos od twego wyglądu mężczyzny... A przecież powinienem był przeczuć, przecież...
W sąsiednim pokoju rozległy się czyjeś kroki. Krzysztof podniósł głowę, a Paweł urwał w pół słowa. Weszła pielęgniarka, duża tłusta kobieta, o której zaspokojonym apetycie świadczył ruch języka wewnątrz ust, powodujący mlaskanie, cmokanie i inne tego rodzaju dźwięki.