Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech się pani nie przejmuje — powiedział bezradnie.
Podała mu rękę i obejrzała się kilka razy, zanim przekonała się, że jej nie śledzi. Od domu, w którym mieszkał Paweł, dzieliło ją zaledwie kilka minut drogi. Teraz nie mogła się cofnąć. Musiała go prosić o dyskrecję, o to, by nie wygadał się przed Krzysztofem... W głowie jej się mąciło. Co mu powie? Na pewno będzie wypytywał ją o zachowanie się Krzysztofa, o to, czy doszło między nimi do romansu, a przecie nie może złamać obietnicy danej Krzysztofowi...
Zadzwoniła. Drzwi otworzył lokaj i Marychna aż cofnęła się.
— Przepraszam, czy zastałam...
— Jaśnie pan czeka — z nieuchwytnym uśmieszkiem pochylił głowę służący.
Gdy weszła, wskazał jej krzesło:
— Pani pozwoli, że zdejmę boty.
Właśnie kończył zdejmowanie, gdy na progu ukazał się Paweł. Sucho i prawie oficjalnie podał jej rękę. Dopiero gdy służący wyszedł, uśmiechnął się i pocałował ją w usta:
— Blado wyglądasz, drogie dziecko. Chorowałaś?
— Tak, bardzo chorowałam...
Pomógł jej zdjąć futro, przeszli do gabinetu. Było tu jak dawniej, jak przed wyjazdem. Paweł palił papierosa i przyglądał się jej poważnie:
— No i cóż?... Uszczęśliwiłaś zakochanego młodzieńca?
Marychna poczerwieniała i spuściła oczy.
— O!... Może i sama w nim zakochałaś się?... Zmizerniałaś. Od miłości podobno się chudnie. Tak zapewniają fachowcy... Nic nie mówisz?
— Wcale się nie zakochałam...
— A pamiętałaś o mojem istnieniu?
Podniosła oczy i powiedziała cicho:
Bardzo