Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wy położyć słuchawkę, zresztą prawie natychmiast usłyszała głos Pawła:
— Słucham.
— Dzieńdobry... — starała się mówić jak najciszej — to jest właściwie dobry wieczór...
— Z kim pani chciała mówić — odpowiedział zdziwiony głos.
— Tu... Marychna...
— Aaa... Wróciliście! Nic o tem nie wiedziałem. Dzieńdobry. Czy możesz do mnie przyjść?
Czy mogła! Musiała! Tak dawno go nie widziała!
— Tylko ja wróciłam — odpowiedziała — on został jeszcze w Wiedniu.
— Poco? — jakby zagniewanym głosem zapytał Paweł.
— Nie wiem, miał jakiś interes — Marychna poczuła się urażona.
Zamiast witać ją, gniewa się, że Krzysztof został zagranicą.
— No dobrze — powiedział Paweł — przyjdź zaraz.
— Teraz nie mogę, trudnoby mi było.
— Dlaczego? — zapytał ostro, ponieważ zaś nic nie odpowiedziała, dodał: — przyjdź zaraz, czekam, a nie zwlekaj, bo wieczorem mam posiedzenie.
Powiedział i położył słuchawkę.
— Jaki on jest szorstki — myślała Marychna, bliska płaczu i myślała jeszcze: — co ja narobiłam, co ja narobiłam...
Zapłaciła za telefon, odbierając resztę rozsypała drobne na ladzie. Gdy wyszła, była tak wzburzona, że Ottman zapytał współczująco:
— Miała pani jakąś nieprzyjemną wiadomość?
— Tak, to jest nie, muszę pana pożegnać... Pan w którą stronę?
— Może odprowadzę panią?
— Dziękuję, pójdę sama...