Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie, na Placu Aleksandra i w Alejach Ujazdowskich były zatłoczone wesołym tłumem.
— Jak to dobrze, że już jest ciepło — przerwała Marychna wywody Ottmana — prawie mi za gorąco w tem futrze.
Ottman powiedział w zamyśleniu „tak, tak“ i znowu powrócił do swego nudnego kauczuku.
W oknach na pierwszem piętrze paliło się światło. Paweł był w domu. Zrobiłaby najprościej pozbywając się w jakiś łatwy sposób towarzystwa Ottmana. Mogłaby wejść na schody i zadzwonić. Jakby też ją przyjął? A może ma u siebie jakichś ważnych interesantów, może gości — tyle świateł się pali... a może inną?...
— Niech pan tu chwilkę zaczeka — powiedziała niespodziewanie dla samej siebie — muszę do kogoś zatelefonować.
Przechodzili właśnie koło małej owocarni, w której drzwiach wisiała tabliczka: „telefon czynny“.
— Ależ doskonale, możemy wejść razem — zgodził się Ottman.
— Nie, nie — zaśmiała się nerwowo — to tajemniczy telefon, nie chcę, żeby pan słyszał.
Pobłażliwie skinął głową i stanął przed sklepem. Marychna weszła, stanęła przy aparacie i zdjęła słuchawkę. Nagle uświadomiła sobie, że robi bardzo źle, że nie powinna dzwonić, że może tem doprowadzić do wielu niepotrzebnych komplikacyj. W słuchawce powtórzył się zniecierpliwiony głos telefonistki:
— No proszę, słucham, który numer?
Gdyby Marychnie przyszedł teraz na myśl jakiś inny numer! Niestety, pamiętała tylko ten jeden. Tłusty właściciel sklepu przyglądał się jej nieżyczliwem okiem, za oknem nad piramidą pomarańcz, jasno oświetlona widniała twarz uśmiechniętego Ottmana. Cóż miała robić. Wymieniła numer, prosząc Boga, by nikt się nie odezwał. Nie przyszło jej wprost do gło-