Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Grubawy pan wstał na jego powitanie i zachowywał się tak, że było widoczne, że jest zależny od niego.
Mówili półgłosem, do Marychny przecie dolatywały poszczególne słowa i niektóre zdania wypowiedziane z większym naciskiem. Paweł Dalcz siedział do niej tyłem i jego głos zlewał się w niskie głębokie dudnienie. Szerokie bary, wysoki mocny kark nad niemi i pięknie zarysowana linja głowy o gładkich blond włosach nie pozwalały jej oderwać oczu. Natomiast ten z przyczernionemi wąsami wymawiał każde słowo w taki sposób, jakby je wypuszczał na świat. Ruch jego warg natrętnie przypominał Marychnie kurę znoszącą jajko.
Zaśmiała się do własnego porównania i wypiła wino. Było zimne i miało mocny zapach.
Przy sąsiednim stoliku rozmawiano widocznie o fabryce, gdyż kilkakrotnie padło tam nazwisko dyrektora Jachimowskiego, przyczem interesant robił zadowoloną minę i pstrykał palcami z widocznem ukontentowaniem. Wspomniał też o jakiejś babie, o udziałach Ganta, o jakichś wielkich kwotach dolarów, o procentach, o rejencie...
Marychnie wszystko plątało się w głowie. Wreszcie słyszała tylko głos Pawła Dalcza. Mówił takim tonem, jakby wydawał dyspozycje, potem wyjął z kieszeni grubą paczkę pieniędzy i wręczył ją pod stołem jegomościowi. Po chwili wstał i wrócił do stolika. Jego uśmiech zdawał się wyrażać zadowolenie.
— Przepraszam śliczną koleżankę za moją nieobecność — powiedział serdecznie.
— Ależ byłoby mi przykro, gdybym miała przeszkadzać...
— Gdzież te kuropatwy? zawołał na kelnera.
Później podano deser. Dowcipkował wesoło i patrzył na nią tak, że się rumieniła, wreszcie powiedział:
— Mam dziś dobry dzień. Trzeba to uczcić szampanem.
— Udał się panu jakiś interes?