Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konywasz się, żeś oprócz białka i żółtka połknął spory kawałek skorupy.
Jeżeli Bóg nie skarał cię urzędem felietonisty, wówczas, zbryzgany błotem, zziajany, struty węgrzynem z za Żelaznej Bramy, cierpko traktowany przez lokai, — dopadasz wreszcie własnego kąta i tu już sam przyjmujesz powinszowania. Lecz jeżeli jesteś felietonistą!...
Na honor! niektórzy redaktorowie zamiast serc muszą nosić brukowce — gdyż nietylko zmuszają swoich współpracowników do wycieczki na Ujazdów, ale i spacer podobny pozwalają im odbywać piechotą.
Ujazdów jest to plac piękny, ani słowa. Idąc tam, można na początku Alei zobaczyć biednego paralityka, który z Olimpijskim spokojem wygrywa na suchotniczej katarynce: „Wszystkie nasze dzienne sprawy“ — w południe. Przypatrujesz się wirtuozowi, — kaleka, aż litość bierze. Idziesz dalej, rozmyślasz o nędzy ludzkiej i otóż naprzeciw placu Ujazdowskiego spotykasz oko w oko tegoż samego paralityka, który tym razem wygrywa ci już „Kiedy ranne wstają zorze.“
Co za dyabeł — dziwisz się, — że w czasie świąt Wielkanocnych paralitycy prędzej chodzą od ludzi młodych i zdrowych?...
Ale na rozmyślania niema czasu, bo otóż i plac Ujazdowski.
Jakkolwiek świeżość mego umysłu i zwinność mego pióra, należą naprzód do Boga, a późnjej do piśmiennictwa, z tem wszystkiem jednak kalosze, które mam na nogach, stanowią już moją osobistą