Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dnie świąteczne, przez progresistów zwane „dniami pobożnego obżarstwa,“ przeżyliśmy bez nadzwyczajnych wstrząśnień. Jedni chodzili i winszowali, drudzy siedzieli i przyjmowali powinszowania, jak zwykle, z tą chyba różnicą, że ruch był znacznie mniejszy niż zwykle.
Pochodziło to z dwu powodów: naprzód z tego, że aura nie sprzyjała wałęsaniu się po mieście, powtóre, że duch czasu ostudza ludzi i wypiera dawne obyczaje.
W Wypisach Polskich ś. p. M. Łyszkowskiego znaleźć możecie wzmiankę o Święconem według dawnego autorameutu. Stoły trzeszczały pod mnóstwem dzików, sarn, monumentalnych szynek, kiełbas dłuższych, niż rękawy parowych sikawek i bab, które mogłyby walczyć o lepsze z kominami dzisiejszych fabryk. A dziś!
Dziś (Warszawiacy przynajmniej) dzielą się na dwie klasy: takich, którzy przez święta nie przyjmują, i takich, którzy przyjmują. Nie można powiedzieć, aby ci ostatni robili lepiej.
Bo pomyślcie tylko.
Wchodzisz wyfraczony i wyperfumowany, bąkasz parę słów o pogodzie. Następnie mruczysz powinszowanie w sposób tak zrozumiały, jak węglarz, obwołujący swój towar. Następnie przystępujesz z ukłonem do płytkiego talerza, na którym gospodyni podaje jaja. Trafiasz widelcem w białko i widelec się poślizguje, trafiasz w żółtko i żółtko się kruszy, — zdesperowany rzucasz się już na całą ćwiartkę, nadziewasz ją na widły, połykasz i prze-