Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia się na skandal można było wyjść na ulicę w kurteczce.
Gdy Bóg miłosierny zeszle taki dzionek, frant biegnie do znajomego sobie kapitalisty, tam zastawia za trzydzieści rubli futro, wzięte na kredyt z krótkim terminem, wytargowuje jeszcze jednego rubelczynę, pędzi do krawca i po upływie kilku minut wychodzi na ulicę — już w paletocie.
Niekiedy trafia się, że w cukierni spotyka go niemniej elegancki przyjaciel i pyta:
— Cóż to, kupiłeś paleto?
— U Szabu, słowo honoru! Dałem osiemdziesiąt rubli, słowo honoru!
— Bój się Boga! ja taki sam sprzedałem Naparstkiewiczowi za piętnaście rubli... Bah!... to nawet ten sam.
— Facecya, słowo honoru! — mówi kawaler, myśląc jednocześnie, ile też to on dostanie za swój paletot w jesieni i czy potrafi wykupić futro?...
Takie to są niewątpliwe zapowiedzi nadchodzącej wiosny, nie zaś bociany, zieloność i fujarki, do których wzdychają melancholiczni felietoniści z pism politycznych.
Bociany!... alboż ich nie widzimy nawet na Nowy Rok u cukierników i to bociany nie lada jakie, bo z Kupidynkiem na karku, i z „lalą“ w powijakach pod skrzydłem. Zieloność!... alboż głowy wielkiej części warszawiaków nie są skazane na wiekuistą zieloność, która, w znaczeniu przenośnem, robi je podobnemi do donic, zasianych rzerzuchą. Fujarki!... Ach! ileż to już nie fujarek,